Dzień dobry
No więc tak....
Kupiliśmy działkę osiem (!) lat temu w nadziei, że kiedyś coś tu będzie. Z zapałem zabraliśmy się do koszenia i ścinania, kupowania gazetek budowlanych i ogrodowych... Dwa miesiące później skradziono nam samochód, później urodziła się Kika. I tak jakiekolwiek prace zeszły na dalszy plan, a działka tak sobie leżała i leżała. Raz skubały ją barany, innym razem kozy, a jeszcze innym razem zarastała pięknymi chaszczami i samosiejkami.
Tak było...
Jak wiadomo samo nic się nie zrobi. Niestety... Minęło kilka lat, cztery chyba, i postanowiliśmy się ogrodzić. Zamówiliśmy ekipę od czyszczenia terenu, chłopcy powycinali samosiejki, wycięli chaszcze. Następna ekipa postawiła na jesień płot z trzech stron, od frontu zostawiając tylko luźno naciągniętą siatkę. I tak znów zostało.
W 2010, w maju posadziliśmy sobie 40 tujek, z których krótko przed Wszystkimi Swiętymi 24 wykopano i nocną akcją wywieziono. Pewnie na targ, żeby mogły wkrótce ozdobić groby zacnych przodków.
Jakby tego było jeszcze mało, w połowie listopada huragan zwiał nam blaszany garaż, który górale spod Nowego Targu postawili nam latem. Lipna to była konstrukcja, więc garaż poleciał hen wysoko ponad płotem i wylądował dopiero na drzewach sąsiedniej parceli. Byłam wtedy w piątym miesiącu i mama mówiła, że jakiś zły omen wisi nad tą działką.
Garaż w naprawie... Przyleciał spowrotem :)
Ale, jak mówił Winston Churchill, "Never give up! Never! Never! Never!" :) I pewnie dotyczy to bardziej mojego męża niż mnie. On się nie poddaje tak łatwo. W styczmiu, zupełnie bez pieniędzy, ale za to z głową w chmurach, zaczęliśmy rysować sobie pierwsze projekty. Marzenia pozostały :)
W 2011, w czerwcu poszliśmy w końcu do architekta, a raczej Pani Architekt. Nie mogliśmy wybrać z gotowców nic, co by nas usatysfakcjonowało, więc musieliśmy się zdecydować na projekt indywidualny. W końcu dom to nie para butów, które się wymienia po zużyciu lub według mody. Projekt musiał być na miarę.